poniedziałek, 21 listopada 2016

Dolomity - dzień siódmy - Marmolada

09.09.2016 - piątek
Ostatni dzień naszego pobytu w Dolomitach przeznaczyliśmy na wyprawę na Marmoladę 3343 m n.p.m., najwyższy szczyt i jedyny lodowiec w Dolomitach.
Z kempingu czeka nas 1,5 godziny jazdy przez piękne przełęcze. Na jednej z nich - Passo Giau - fotka na dobry początek. W drodze czytamy sobie o dzisiejszym celu. Wszyscy jesteśmy podekscytowani :)




Na parkingu meldujemy się o 9. Kolejką wyjeżdżamy do schroniska Pian del Fiacconi. (Ciekawostką jest sama kolejka. Wagoniki są max dwuosobowe i wyglądają jak boksy do przewozu bydła ;) Jest to również najtańsza kolejka w Dolomitach. 6 € w jedną stronę.)
Stąd wyruszamy na dzisiejszą ferratę. 






Pogoda piękna, słońce świeci, nic tylko piąć się w górę. Początek bardzo przyjemny. Idziemy księżycowym krajobrazem między kamieniami. Potem dość ostre podejście i jesteśmy przy lodowczyku. I tu się zaczyna... Maria z Wieśkiem postanawiają odpuścić w związku z kontuzją Wieśka. Robią sobie tylko zdjęci na lodowczyku, jest chwila grozy, kiedy Wieśkowi ujeżdża noga. Na szczęście ćwiczenie hamowania na czekanie nie poszło na marne. Skończyło się tylko na strachu.






Za to ja przechodzę kryzys... Wizja przejścia lodowczyka mnie przeraża. Walczę sama ze sobą, ze swoim strachem. Tomek podejmuje decyzję o odwrocie. Ja oczywiście jako typowy skorpion, trochę na przekór, ubieram raki i mówię, że jednak idę. Raz się żyje, szkoda tu być i odpuścić z powodu słabości. Trzeba je pokonać. Początek jest koszmarny, kamienie zatopione w lodzie, ciężko znaleźć dobre miejsce do wbicia raka i czekana, ale idę. Nie poddaję się, walczę. Po 20 minutach jesteśmy już po drugiej stronie. Machamy Wieśkom i idziemy na ferratę. Teraz w końcu jestem szczęśliwa :)





Początek dość łatwy, ale potem ferrata robi się coraz trudniejsza i coraz bardziej siłowa. Nic jednak nie przeszkadza w radości, którą sprawia wspinanie się po niej. Słońce przygrzewa, widoki zapierają dech. Nic tylko siąść i podziwiać. Jednak czas nie jest naszym sprzymierzeńcem. Bardzo dużo straciliśmy go na podjęciu decyzji o wejściu na lodowczyk, również ekipy, które były przed nami opóźniały wejście, dlatego teraz nie ma zbyt dużo czasu na leniwe siedzenie.











W drodze na szczyt tylko raz robimy postój na posiłek. Im wyżej tych więcej chmur i coraz chłodniej, zaczyna również coraz bardziej wiać. Na najwyższym punkcie Punta Penia meldujemy się o 15. "Schronisko" to blaszana buda, przed nią kolorowe chorągiewki - mnie przywodzi na myśl obóz w Himalajach ;)




Pamiątkowe zdjęcia i w dół. Jednogłośnie podejmujemy decyzję, że nie wracamy tak, jak szliśmy do góry, ale idziemy dalej i schodzimy już głównym lodowcem. Po telefonie od Wieśka, wiemy, że ostatnia kolejka na dół zjeżdża o 16.45. Mamy 1,5 godziny, żeby znaleźć się na dole. Jesteśmy pełni nadziei.




Dochodzimy do ferraty, która sprowadzi nas do lodowca. W porównaniu z tą na szczyt, ta to bułka z masłem. Idzie się rewelacyjnie. W końcu lodowiec, ubieramy raki, czakany w dłoń i w drogę. Początkowo idzie się super. Tym razem nie mam już problemu z wejściem na lodowiec. Idziemy w śniegu, jest stabilnie. Tak super jest do pierwszej szczeliny. Tu mam blok. Za Chiny Ludowe jej nie przeskoczę, strach mnie paraliżuje. Tomek po drugiej stronie, robi co może, żeby mnie przekonać i zmobilizować. Wreszcie się przełamuję. Ufff.... jestem po drugiej stronie. Jednak radość nie trwa długo, przed nami śnieżny most nad szczeliną, Adrenalina osiąga zenit. Raz, dwa, trzy... idę. Jestem. Żyję. Śnieg powoli zamienia się w lód, potem w lód z kamieniami, jest coraz stromiej, czas coraz bardziej ucieka, a wraz z nim nadzieja, że zdążymy na kolejkę. 16.42 - schodzimy całkowicie z lodowca, Tomek już czeka. Ściągam raki, nie bawię się w pakowanie ich, tylko niosę w ręce. Każda minuta się liczy. Skaczemy po wielkich głazach, w oddali widzimy kolejkę, ciągle jeździ. Może zdążymy? Jeszcze nigdy nie szłam tak szybko w dół, prawie biegnę, choć kontuzjowana noga mi w tym nie pomaga. Kolejka staje, jest 16.55. Załamka, bo przed nami wizja 2-godzinnego zejścia do parkingu. Tomek wypruł do przodu, ja zostałam z tyłu, ale dalej ostro cisnę. W końcu słyszę jak mnie woła. Ubłagał gościa z obsługi, zwiezie nas na dół. Dzięki uprzejmości tego Włocha, zjeżdżamy na dół razem z nim zjazdem technicznym. Jesteśmy mu dozgonnie wdzięczni :)

Na dole spotykamy się z naszą ekipą, która tak dzielnie na nas czekała. Na gorąco opowiadamy o wyprawie, a ja zarzekam się, że nigdy więcej lodowca! To był pierwszy i ostatni raz! Jednakże teraz z perspektywy czasu.... już mnie tam ciągnie. Góry działają jak magnes, kto je raz pokocha, kochał będzie zawsze :)

Ewa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz